• » RiderBlog
  • » zmija
  • » Motocyklem w Beskidy, czyli potrzeba podróży
Najnowsze komentarze
oczywisie ze bmw to gufno, i jeszc...
lupa do zdjęcia: Zamyslona Ola Sobotka
oo znam ją
2920 (8)
aktualnie to bardzo "nie" tania za...
Zbycho_Jura do: Każdy motocykl się psuje?
To co wymieniłaś to mi się wydaje ...
Więcej komentarzy
Moje linki

31.08.2010 10:46

Motocyklem w Beskidy, czyli potrzeba podróży

Czytając relację Roberta Czeruckiego z wyprawy motocyklem do Pekinu obudziła się we mnie nieodparta chęć podróży, która drzemała gdzieś w środku mnie już od dłuższego czasu. Jedyną przeszkodą, która stała mi dotychczas na drodze był odwieczny brak czasu. Wkrótce jednak nadszedł ten pierwszy, długo wyczekiwany wolny weekend i wyruszyłyśmy z kozą w drogę.

Na wariackich papierach

Pomysł o przedłużonym weekendzie zrodził się właściwie z dnia na dzień. 26 sierpnia moja rodzona siostra postanowiła zmienić swój stan cywilny i wraz z moim przyszłym, a teraz już i obecnym szwagrem wziąć ślub cywilny w Bełchatowie. Cała impreza miała się przenieść później do położonego w Rząsawie ośrodka Wawrzkowizna, w którym jeszcze nie tak dawno urzędowałam w trakcie imprezy BMW GS Challenge. Pierwszą myślą, jaka zaświtała mi w głowie był dojazd na miejsce WRką. Po spojrzeniu na mapę pojawiła się jednak kolejna „A czemu by tak nie wyruszyć w Beskidy?”. No to się zaczęło!

Na dzień przed planowanym wyjazdem wpadłam z rozpędu do księgarni, gdzie nabyłam mapę (za całe 5,99 zł) i mały informator (za 14,90 zł) i w zasadzie byłam gotowa do drogi. Pozostało się jedynie spakować i tutaj pojawił się pierwszy problem. WRka to koza a nie zaś wół roboczy. Nie jest przystosowana do przewożenia dużej ilości bagażu. Oczywiście i na to znalazło się obejście w postaci montażu stelaży pod kufry, które można albo kupić seryjne albo zrobić na zamówienie. Niestety jednak, swój pierwszy tuning WRka miała przejść za jakieś 3 tygodnie, a ja nie chciałam czekać ze swoją podróżą. Pozostało zatem spakować się w plecak i małą torbę, którą zamierzałam umieścić pod pajęczynką.  W noc przed wyjazdem nad Warszawą rozszalała się burza. Gromkie opady deszczu biły o parapet, a wiatr hulał po ulicach niczym wściekły byk na corridzie. Leżąc do góry brzuchem i patrząc w sufit myślami byłam jednak zupełnie gdzie indziej.

Odjazd!

Tuż po 15-tej siedząc jeszcze w biurze zaczęłam przebierać nóżkami. Momentami przyłapywałam się na tym, że na samą myśl o wyjeździe śmieję się właściwie sama do siebie. Jadąc już w stronę Bełchatowa uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Z każdym kilometrem byłam bowiem bliżej mojego celu podróży. Kiedy dojechałam do pierwszego przystanku mojej wyprawy apetyt na dalszą jazdę był ogromny. Następny dzień jednak miałam spędzić z daleka od motocykla.

Ślub siostry i Żmija w sukience

Ten dzień był chyba jednym z nielicznych, kiedy miałam okazję pójść do fryzjera, wizażystki, manikiurzystki, aby już na sam koniec przywdziać sukienkę i założyć szpilki. Spędzając co najmniej trzy godziny na szykowaniu i strojeniu się, czułam się co najmniej dziwnie. Na co dzień zebranie się do wyjścia zajmuje mi jakieś 15 minut. Czwartek był jednak dniem wyjątkowym, bo tak jak uprzednio wspomniałam moja siostra wychodziła za mąż. Być może dziwnie to zabrzmi aczkolwiek jej ślub z Łukaszem wydawał się dla mnie czymś tak naturalnym, że w trakcie przysięgi małżeńskiej odniosłam wrażenie, że jest to raczej „odnowienie ślubów” aniżeli ich pierwsza w życiu uroczystość zaślubin (być może zbyt często bywałam na pomidorówce u nich w domu (hehe)). Jak na ślub przystało był śmiech i łzy, były także wspólne pogawędki w rodzinnym gronie . Wieczór spędziliśmy już tylko we trójkę siedząc sobie w jednym z drewnianych domków na Wawrzkowiźnie. Tuż po wypiciu szklaneczki whiskey padliśmy jednak na pyszczki szybciej aniżeli można się było tego spodziewać. Ogrom emocji zrobił chyba swoje.

Tuż przed zaśnięciem nastawiłam budzik na 7-mą. Kiedy nazajutrz otworzyłam oczy zrywając się z łóżka zobaczyłam za oknem ścianę deszczu. Przestawiłam zegarek na 8-mą z nadzieją, że przestanie lać. Nie przestało. Tak było do godziny 11-tej, kiedy w lekkiej mżawce postanowiłam wyruszyć w drogę. Pijąc kawę ukradkiem spoglądałam na prognozę pogody. Wszystko wskazywało na to, że będzie lać nieprzerwanie do przyszłego tygodnia. Nie mogłam jednak zrezygnować z tej podróży. Tak bardzo, bardzo chciałam jechać. Pojechałam.

Krakowskim targiem

Pogoda w drodze do Krakowa była rozkapryszona niczym małe dziecko. Słońce nie wyszło nawet na chwilę, a z ciemnych chmur siąpił dżdżysty deszcz. Nawet taka aura, nie była w stanie popsuć pogody mojego ducha. Jechałyśmy więc z kozą przed siebie, coraz to dalej i dalej, aż w końcu przywitały nas miejskie korki w Krakowie. Skutecznie objeżdżając ustawione ciągiem samochody dojechałyśmy do tymczasowego celu naszej podróży, którym okazał się być salon motocyklowy jednego z moich znajomych. Wreszcie usiadłam spokojnie i pijąc kawę myślałam co tutaj właściwie począć dalej. Mój wyjazd nie miał bowiem z góry ustalonych miejsc, które koniecznie chciałam zobaczyć czy zwiedzić. Zawierał jedynie punkty kontrolne na trasie, a Kraków był jednym z nich. W międzyczasie również i koza znalazła upragnioną chwilę wytchnienia. Stojąc spokojnie, w towarzystwie innych sprzętów, oczekiwała na moją decyzję niczym na wyrok sądu. Wydawało się, że chce powiedzieć „Dzisiaj już nie jeźdźmy. Przecież na tą jedną noc możemy zostać w Krakowie i odpocząć chwileczkę. Daj człowieku żyć.”. Tak też się stało. Po krótkiej przerwie udałyśmy się wraz z kozą na małą przekąskę, aby już za chwilę zmierzać do przytulnego domku, gdzieś na obrzeżach Krakowa (o ile dobrze pamiętam :))Przy tej okazji chciałabym podziękować Renacie i Robertowi za przechowanie mnie i kozy w swoim domu.

Zazwyczaj, kiedy gdzieś podróżuję lubię poznawać miejsca przez pryzmat ludzi, którzy w nich mieszkają, a dzięki uprzejmości znajomych tak też się stało i tym razem. Wieczorem ruszyliśmy krakowskim targiem na pogaduchy. Przy szklance malibu z wódką i mlekiem (które od teraz kojarzą mi się z Krakowem) oraz herbaty z rumem spoglądałam w trakcie naszej rozmowy na przemykające dorożki i spacerujących ludzi. Tym razem deszcz dodawał uroku tym przechadzkom. Niektórzy ludzie szybko przemykali brukowanymi uliczkami rynku, inni kroczyli dumnie z otwartymi parasolami, zaś co poniektórzy zdawali się nie dostrzegać kapiących na nich kropel deszczu. Całkiem jak w życiu… Czasami trzeba zmoknąć by jeszcze bardziej docenić domowe ciepło i smak gorącej herbaty. Z głównego rynku wraz ze znajomymi, którzy do nas dołączyli, ruszyliśmy w mniej oficjalne zakamarki Krakowa, które wypełnione były muzyką i wrzawą ludzi. Niekiedy w oddali słychać było dźwięk tłuczonego szkła, co przypominało mi o tym, że robi się coraz później. Czas leciał nieubłaganie i stanowczo za szybko. Rano przecież trzeba było wstać…

Widok za oknem o poranku nie był niczym zaskakującym. W dalszym ciągu padało. Zwlekłam się z łóżka i podążając w nieco markotnym nastroju do łazienki pomyślałam sobie „Heh.. nic nowego. Przecież miało padać.” Po szybkim śniadaniu, poprawionym kubkiem kawy przyszedł czas odjazdu. Spojrzenie na szczegółową mapę Beskid, ponowne załadowanie WRki (dzięki Robercie za pas – przydał się!) , pożegnanie i mogłyśmy ruszać w drogę.

Mokro, mokro i jeszcze raz mokro!

Drogę z Krakowa w Beskidy można określić w skrócie następującymi słowami: „mokro, mokro i jeszcze raz mokro”. Za wyjątkiem kurtki i wszystkiego co pod nią miałam, dosłownie cała byłam mokra. Opuszki palców przypominały pomarszczoną skórkę od pomarańczy, a w butach radośnie chlupała mi woda. Pomimo, że całe 150 km przejechałam w strugach deszczu nie żałuję ani milimetra wody, które wchłonęło moje ciało podczas wędrówki po małych miejscowościach Beskidu. W swoją podróż celowo nie wzięłam gps’u, aby nie skupiać swojej uwagi na tym, co mówi do mnie Gabryśka. Chciałam jak najwięcej zapamiętać z trasy. Cóż… tuż po wjechaniu do Wieliczki punkty kontrolne na mojej mapie diabli wzięli. Czasami jednak warto się zgubić. Tak było i w moim przypadku. Zaczęłam jechać na intuicję, dzięki czemu zobaczyłam więcej, aniżeli wstępnie planowałam. Uważam, że pamięć wzrokowa, intuicja i logika to najlepsze przewodniki w podróży (oczywiście przed swoim wyjazdem dokładnie zapoznałam się z mapą Beskid, żeby nie było!).  Dłuższa droga do miejsca docelowego również w niczym mi nie przeszkadzała. W końcu i tak byłam już cała mokra, zatem nie miałam nic do stracenia oprócz kolejnych krętych dróg i malowniczo położonych miejscowości. WRka mruczała ze szczęścia… Ja również.

Żmija w Żmiącej

Po wędrówce malutkimi miejscowościami Beskidu trzeba było powoli zmierzać do miejsca noclegu, które wyszperałam gdzieś w otchłani internetu. Kilka kilometrów za Laskową moim oczom ukazał się znak „Żmiąca 2 km”. Skręciłam w prawo i po krótkiej chwili byłam już na mostku, przez który przepływała rwąca rzeczka. Wąski podjazd pod górę i oto byłam już z kozą w Żmiącej. Zapowiadało się ciekawie, a na mojej twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech. W maleńkiej wsi przywitało nas wesele i poprzebierane dzieci z wymalowanymi twarzami stojące przy ciągniku. Nie zdążyłyśmy się z kozą na dobre rozpędzić, gdy naszym oczom ukazał się znak „U Gazdy” i stromy podjazd prowadzący prosto pod chatkę. Dom, a właściwie chata położona była na wzniesieniu skąd rozpościerał się widok na pobliskie góry. Kiedy zaparkowałam motocykl i obróciłam się za siebie moje oczy nieomalże nie nadążały rejestrować otaczających mnie widoków. To była najlepsza nagroda, na jaką mogłam liczyć po tych kilku godzinach spędzonych w deszczu. Na moment znieruchomiałam. Wkrótce zauważyłam, że obok mnie stoją ludzie, którzy z lekkim zdziwieniem spoglądają na nas. Postanowiłam załatwić formalności. „Przepraszam, gdzie tutaj jest bufet” zapytałam z lekkim roztargnieniem. „Tam” wskazał na drewnianą altankę jeden ze wczasowiczów. W owym „tam” miałam odebrać klucze od swojego pokoju. Kiedy weszłam do czyściutkiego pomieszczenia i zrzuciłam wszystkie bagaże miałam ochotę rzucić się na stojące tuż obok mnie łóżko i pójść na drzemkę, jednak coś wciąż mnie nosiło. Rozkręciłam stojący w łazience grzejnik na maxa i powiesiłam ciuchy, aby przyspieszyć proces suszenia. Ja zaś udałam się na kawę. Przy takich widokach siedzieć w pokoju wydawało się zbrodnią w biały dzień. Padać nie przestawało, jednak przez ten cały czas zdążyłam już do tego deszczu przywyknąć. Kiedy przesympatyczna Pani z bufetu wydawała mi gorący napój, którym zamierzałam ogrzać zmarznięte ręce udało mi się powiedzieć jedynie „Ale Wy tutaj macie pięknie”. Po krótkiej rozmowie usiadłam na jednej z ławeczek i zaczęłam wysyłać znajomym MMS-y z widokami, którymi mogłam się wreszcie nacieszyć. Samotna podróż w Beskidy wywołała nie małą falę protestów ze strony mojej Mamy, zatem ją, jako pierwszą postanowiłam obdarować fotografiami ze Żmiącej.  Mogła odetchnąć, przynajmniej w połowie. Dnia następnego czekał mnie bowiem długi powrót do Warszawy. Ja jednak wcale nie miałam ochoty wracać. Postanowiłam zatem nie myśleć o powrocie do domu.

Kiedy tuż przed zmierzchem zza chmur wyjrzało na moment słońce postanowiłam wyruszyć w drogę. Do kolacji, którą miała mi zaserwować Pani „Janeczka” pozostały niecałe dwie godziny. Obrałam więc kierunek na Jezioro Różnowskie. Jadąc małymi wiejskimi dróżkami, otoczonymi zewsząd sadami i polami z chmielem zaczęłam czuć, że wreszcie ładuję swoje baterie do pełna. Z daleka widać było góry, zza których leniwie wyglądało słońce. Droga nad jezioro była stroma i kręta, a widok z góry piorunujący. Oto naszym oczom w pełnej krasie ukazało się Jezioro Różnowskie. Postanowiłyśmy z kozą szybko znaleźć miejsce, aby przystanąć chociaż na chwilę. Jazda i jednoczesne podziwianie widoków na trasie pełnej zakrętów nie wróżyły niczego dobrego. Musiałam ochłonąć. Siedząc nad jeziorem powtarzałam sobie gdzieś w głębi duszy „Właśnie tego mi było trzeba, tego mi tak cholernie brakowało. Jestem szczęśliwa”. Pozwoliłam sobie pozostać w tym moim zamyśleniu dłuższą chwilkę, a kiedy dochodziła siódma udałyśmy się w drogę powrotną do naszego nowego „domu”.  Zachodzące za górami słońce świeciło nam prosto w twarz. Stojące tuż przy drodze słoneczniki prężyły się, w jednych z ostatnich już w tym roku promieniach słońca. Powietrze po tak dużych opadach deszczu było świeże, rześkie, ale i za razem mroźne jednocześnie. Dookoła czuć było nadchodzącą już wielkimi krokami jesień.

Po najedzeniu się do syta poczłapałam w kierunku łazienki. Po tak intensywnym dniu gorący prysznic był nieomalże jak masaż dla mojego ciała. Prosto spod niego wskoczyłam pod kołdrę i zakopując się pod nią przytuliłam twarz do poduszki. Było mi błogo. Przywołując obrazy z mojej wyprawy leżałam tak sobie przez dłuższą chwilę aż wreszcie zmorzył mnie sen. Obudziłam się tuż przed 23-cią. Zazwyczaj kładę się późno w nocy, jednak mając na względzie długą podróż powrotną do domu starałam się zasnąć chociażby na siłę. Po godzinie wreszcie się udało.

Z lekkim żalem

Kiedy wstałam tuż za moim oknem biegały konie. Otworzyłam je na oścież i przez chwilę przypatrywałam się dostojnie wyglądającej gromadce. Wciąż nie miałam ochoty wyjeżdżać. Po pysznym śniadaniu i spakowaniu klamotów przyszedł czas na ostatnią kawę na ganku. Stojąc z kubkiem w ręku spoglądałam na pokryte mgłą chmury i mówiłam cichutko „My tutaj jeszcze wrócimy, jeszcze wrócimy”. Wiatr tego dnia był bardzo silny. Obawiałam się go chyba nawet bardziej ani żeli samego deszczu. Z lekką obawą spojrzałam na niebo raz jeszcze i w ten oto sposób pożegnałyśmy się z lekkim żalem ze Żmiącą. Wyruszyłyśmy w stronę Tarnowa.

Przez całą drogę po Beskidach jedynym, co czasami udawało mi się z siebie wykrztusić było „O ja ***”. Nie to, żebym nigdy wcześniej nie widziała gór i jezior. Gdzieś tam na dnie szafy posiadam nawet książeczkę GOT ostemplowaną znakami z różnych schronisk na górskich szlakach turystycznych. Pierwszy raz jednak, miałam okazję wyruszyć w taką podróż na motocyklu. Kręte drogi i wręcz nieziemskie widoki zza kierownicy motocykla dawały zupełnie inne odczucia aniżeli piesze wycieczki.  Czasami śpiewałam coś w kasku na cały głos tak, jakby to moja dusza śpiewała. Dzięki Bogu, że nikt tego nie słyszał, bo jak to kiedyś babcia mojej przyjaciółki powiedziała „Dziewczyny, wy lepiej nie śpiewajcie bo psy o budy się pozabijają”. I wiecie co.. miała świętą rację! W drodze powrotnej widoki coraz częściej kusiły mnie, aby przystanąć chociażby na chwilę. Przepięknie położonemu zamkowi w Wytrzyszce nieomalże się to udało. Otoczony zewsząd rozległym jeziorem Czchowskim żądał wręcz chwili uwagi. W myślach tłumaczyłam sobie co chwilę „Jeszcze tutaj wrócisz, jeszcze tutaj wrócisz Żmija. Nie teraz”.  Rozsądek (jeszcze go mam wbrew pozorom) podpowiadał mi bowiem, że w trakcie drogi powrotnej będę potrzebowała zatrzymać się jeszcze kilka razy. Po pierwsze WRka ma bardzo mały zbiornik paliwa, a po drugie miałam świadomość tego, że po jakimś czasie moje plecy będą miały dość i miały. Tuż przed Radomiem mój kręgosłup zdawał się wołać „litości”. Po dłuższym postoju i rozprostowaniu kości postanowiłam ruszyć dalej. Kiedy wjechałyśmy z kozą do Warszawy z jednej strony czułyśmy satysfakcję z odbytej przygody, z drugiej zaś lekkie przygnębienie, że dobiegła ona końca.  

Jedyne, co tak naprawdę w moich planach pokrzyżowała mi pogoda to zdjęcia. Wystawienie aparatu na tak mocne opady deszczu wydawało się mało rozsądnym zatem z góry uprzejmie Was przepraszam za brak odpowiedniej dokumentacji fotograficznej. Sama również mam lekki niedosyt, że nie udało mi się uwiecznić na zdjęciach tylu pięknych miejsc, w które udało nam się z kozą dojechać. Te zaś widoki, które udało mi się sfotografować możecie zobaczyć w galerii zdjęć kilkając tutaj. Heh...w głębi duszy coś mi jednak podpowiada, że ja tam jeszcze wrócę!

Podziękowania:

- Obsłudze z restauracji w Nowym Wiśniczu, która pomimo szykowania weseliska i zamknięcia restauracji przyjęła zmokłą kurę na obiad
- Pani „Janeczce” ze Żmiącej za pyszną kolację i śniadanie oraz ciepły uśmiech
- Pani „Bufetowej” za wspólne rozmowy i cenne wskazówki odnośnie miejsc, które warto odwiedzić w okolicy
- Panu ze stacji BP przed Tarnowem za pogawędkę na temat motocykli
- Chłopakom ze Steel Roses MC Poland (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam) za wspólny przystanek w deszczu na stacji przed Kielcami
- Panu ze stacji BP za schronienie dla WRki (cholera, że też BP musi mieć tak miłą obsługę, zawsze tankowałam na Orlenie hehe)

 

 

 

 

 

 

Komentarze : 26
2014-06-13 12:44:36 Darek BB

Zapraszam do Bielsko na super szosy :)

2011-08-19 21:51:35 jadedalej

Piękny opis ciekawej wyprawy. Czytając to przez chwilę miałem wrażenie, że jesteś moja zaginioną siostrą bliźniaczką. ;) Jazda w deszczu, pozwala docenić ciepło suchego pokoju wieczorem. A poznawanie świata przez pryzmat lokalnych ludzi jest niezastąpione i takie miłe. W podróży to jest właśnie inne. Na co dzień się komunikujemy - po prostu, a w podróży rzeczywistość jest jednak trochę inaczej postrzegana. Widzimy więcej w innych, ale też lepiej poznajemy siebie. Uwielbiam to.

2011-05-05 00:35:30 Żubr_Z_Puszczy

Świetna trasa! Ale pomyśl jaka by była nieziemsko porąbana, jakbyś jechała żółtą maszkarą :)

2010-12-11 15:27:30 Żmija

Dziękuję Fausto za link do Twojego bloga. Od razu mój wzrok przykuło zdanie "jak ma się motocykl to trzeba nim jeździć a nie wydziwiać.." Jestem sto razy na tak! :) Ps. Nie myślałeś może o publikacji swojego opisu wyprawy na Ścigacz.pl? Myślę, że byłby to ciekawy materiał i wiele osób z chęcią by go przeczytało :)

derbixxx WRka ze swoją smukłą sylwetką, do tego jeszcze w białym malowaniu bez dwóch zdań wygląda jak koza :)

2010-12-10 18:06:57 Fausto

Nie lubię takich motocykli ale fajnie piszesz, gratuluję. Czyta się z przyjemnością. Nie przestawaj.
Zapraszam też do siebie: www.harleyman-harleyman.blogspot.com
Gorąco pozdrawiam,

2010-09-06 12:43:21 derbixxx

Spodobało mi się przede wszystkim to, że WRkę nazwałaś "kozą", ponieważ gdy moja babcia 2 lata temu pierwszy raz zobaczyła moją Yamahę XT 125R powiedziała "O Boże, co to za koza!!??". Swoją drogą w czerwcu moją Yamaszką pokonałem drogę Warszawa-Nowy Sącz :) Będę pamiętał tą podróż dłuuużej, pupcia już na szczęście zapomniała ;)

2010-09-01 14:23:24 Maciek

żmijko droga to napisz do mnie, żebym mógł sobie zapisać nr;)

ja w tym roku raczej nie będę nigdzie jeździł, ale jakby co to zapraszam!

2010-09-01 12:05:59 Żmija

GG zapisane :) Tak sobie myślę, że jeżeli złota jesień postanowi zaszczycić nas swoją obecnością, w Beskidy powinnam powrócić jeszcze w tym sezonie.

2010-09-01 08:36:43 Maciek

żmijko zapisz sobie w takim razie moje gg 4504907
jak będziesz następnym razem kierowała się w stronę tarnowa to daj znać, znajdzie się tu posiłek i nocleg i kompan do podróży;)

2010-08-31 22:50:27 Żmija

Wpis pojawił się zgodnie z obietnicą :) Przed następną wyprawą dam znać w jakie rejony zamierzam zawitać. Otrzymałam już stosowną reprymendę od kilku znajomych, że nie dałam im wcześniej znać. Następnym razem się poprawię. Wiesz Kampiszon... czasami góry spowite ciemnymi chmurami, z których kapie deszcz również mają swój urok. Pomimo to, mam nadzieję, że następnym razem pogoda będzie dla nas bardziej łaskawa :)

2010-08-31 22:45:09 Kampiszon

No nareszcie! Nie wyobrażasz sobie ile czekałem na Twój wpis odnośnie wyprawy w Bieszczady. Tamtejsze miejsca mają swój niepowtarzalny urok i podpowiem Ci, że ten krajobraz w deszczu i słońcu to zupełnie dwie różne bajki. Jak masz zamiar wracać w te rejony to poluj na piekną pogodę! Poza tym to szczere gratulacje za wprowadzenie tej wyprawy w życie! Samotne wyprawy mają coś w sobie, bo jest tylko kierowca i motocykl. Żadnych kompromisów. Szkoda że tak niewiele zdjęć zostaje Ci na pamiątkę. Przy kolejnej wyprawie zapraszam na Warmię! Oprowadzimy Cię z Hornetem ;) Lewa, Żmija!

2010-08-31 21:41:24 Michaliński

Super mi się czytało Twój wpis! :) Zdjęcia przepiękne, trasa również! W Beskidach jest pięknie i jest mnóstwo miejsc, które warto zobaczyć. Mam nadzieje, że często będziesz wracać i zwiedzać co raz to nowe miejsca! Pozdrawiam serdecznie! :) M.

2010-08-31 20:13:22 Żmija

Mając na uwadze moją podróż ślub opijaliśmy przed ślubem :D Myślałam, że następnego dnia moja siostra mnie ukatrupi za ten jakże wspaniały pomysł.

2010-08-31 20:10:35 _teddy_

Gratulacje, masz ja.. to znaczy odważna jesteś, ale żeby po ślubie siostry być wstanie prowadzić motocykl? Cóż to za obyczaje?;)

2010-08-31 19:02:32 Żmija

Optymalna prędkość do podróży WRką to jakieś 100 km/h (nie mówię oczywiście o jeździe po malutkich miejscowościach bo tam utrzymywałam znacznie mniejszą prędkość). Przy dłuższej trasie i wyższych prędkościach jazda zaczyna być męcząca.

2010-08-31 18:27:25 Supermotard

Koła sm b sie przydały do wrki , btw. jaka prędkość przelotowa da sie utrzymać ?

2010-08-31 17:16:36 ja

i nim będę właśnie ja :)

2010-08-31 16:47:09 Żmija

Dzięki Michale :) Powoli już zaczynam zastanawiać się nad swoim przyszłorocznym kompanem do już nieco dalszych podróży... :))))))

2010-08-31 16:11:11 Majcher

Brawo! Tak trzymać, masz moje wsparcie w materii technicznej i nie tylko.

2010-08-31 15:42:05 Żmija

Pierwsza trasa była podzielona na trzy przystanki: Bełchatów, Kraków, Żmiąca. Oczywiście pomiędzy Krakowem a Żmiącą dołożyłam sobie kilka dodatkowych kilometrów spacerując z kozą po Beskidach. Pomimo to przy trasie m/w do 200 km jechało mi się całkiem spoko. Dopiero w drodze powrotnej, po jakichś 250 km zaczynałam odczuwać zmęczenie. Przede wszystkim pleców. Sprawy nie ułatwiał również fakt, że jechałam z plecakiem, który dodatkowo obciążał kręgosłup. Jeżeli chodzi o jazdę na desce to chyba już po prostu przywykłam :) Ps. Kreator bardzo dziękuję za opinię. Czasami wydaje mi się jednak, że nie do końca potrafię odzwierciedlić określone emocje w moich wpisach. Być może właśnie dlatego, że czasami są one na tyle duże, że momentami brakuje mi słów, aby je nazwać.

2010-08-31 15:35:42 kreator

Kolejny świetny opis z lekką nutką romantyzmu :) Przyznam, że lubię czytać Twoje opisy, takie ludzkie itd... Może dlatego, że wyczuwam podobieństwo charakterów w Twoich opisach. Do zobaczenia na ulicach i pozdr z Dolnego śląska ! :)

2010-08-31 14:55:03 Maciek125

Młody ma racje Żmija jesteś piękna ;)
A powiedz jak wygoda na motocyklu typowo terenowym , po pierwszych 300 km nie czułaś ze siedzisz na desce ?

2010-08-31 14:39:34 Żmija

Młody motocyklisto zmieniłbyś zdanie przy pierwszym spotkaniu :) Maćku jechałam przez Tarnów. Może następnym razem złapiemy się gdzieś po drodze :) Pasti w trakcie naszej wyprawy zrobiłyśmy z WRką ponad 1000 km. Tak mi się jednak wydaje, że to nie długość trasy ma tutaj pierwszorzędne znaczenie, a to, co pozostało po tej wyprawie w sercu.

2010-08-31 14:35:02 Pasti

Gratuluję wyprawy ;) . Ja niestety nie jeżdżę tak daleko, a górskie winkle kuszą, oj kuszą ;D . Pochwal się jeszcze ile km zrobiłaś ;) .

pzdr Pasti

2010-08-31 14:01:26 Maciek

jechałaś przez tarnów?
jakbym wiedział to wypatrywałbym kozy i jej uroczej riderki!

w tarnowie dalej pada, chyba przywiozłaś z warszawy złą pogodę do małopolski i zostawiłaś ją na dłużej;P

2010-08-31 12:55:35 młody motocyklista

zakochałem się. Cudowna kobieta : )

  • Dodaj komentarz