21.08.2008 00:02
Litwo ojczyzno moja - czyli Dni Suzuki na torze Nemuno Ziedas.
Tuż przed samą „granicą” postanowiliśmy z Ronem i Tamullem zrobić sobie ostatni przystanek przed przekroczeniem „granicy”. Ponieważ bez słodyczy rzeczywistość jest niestety nie do zniesienia (przynajmniej dla mnie), poczłapałam więc do położonego tuż przy stacji benzynowej sklepu spożywczego celem upolowania czegoś na drogę. W pewnym momencie zaczepił mnie pewien, nieco oszroniony siwizną Pan, który naszą konwersację zaczął od pytania, czy mówię w j. angielskim. Okazało się, że biedak bezskutecznie poszukuje w całej mieścinie Internetu. Niestety nie byłam w stanie mu pomóc, tak mi się początkowo wydawało. Kiedy już wyszłam ze stacji przypomniałam sobie, że w samochodzie mam przecież laptopa i Business „NOT” Everywhere (nazwę przeinaczyłam celowo, gdyż w większości przypadków modem Orange niestety zawodzi) i powiedziałam nieznajomemu, że zaraz wrócę z komputerem. Moje obawy co do protestu, który zaraz usłyszę ze strony chłopaków potwierdziły się nieomalże w 100%, bo chyba zdanie „Musisz robić za Matkę Teresę? Przecież się spieszymy” wypowiedziane przez Rona można za takowy protest uznać. Kiedy usiedliśmy sobie z owym nieznajomym przy stoliku, a Windows powoli budził się do życia postanowiłam zapytać, skąd on się tutaj właściwie wziął. Okazało się, że Lodie, bo tak miał na imię, jest podróżnikiem z Afryki i jest nieomalże na finiszu swojej motocyklowej podróży. To była dopiero niespodzianka. Internet był mu niezbędny do komunikacji z czytelnikami śledzącymi na bieżąco jego podróż poprzez bloga. Oczywiście nie omieszkałam powiedzieć o tym chłopakom, na co Ron od razu się ożywił i powiedział „No to kręcimy!”. Zatem poniżej prezentuję wywiad z Lodim i zapraszam jednocześnie do przejrzenia jego reportażu z wycieczki, który znajdziecie kilkając tutaj .
Gaizeneliali, gdzie to jest do jasnej Anielki?
Pomijając fakt, że pół drogi do Kowna kłóciłam się z Ronem bezskutecznie o to, że należy kupić mapę albo zapytać kogoś o drogę do „naszego ośrodka”, który znajdował się w miejscowości Gaizeneliali (swoją drogą chwała temu, który tę nazwę zapamięta). Pomijając także to, że kiedy Ron wreszcie zatrzymał się na stacji benzynowej to z roztargnienia wywołanego złością kupiłam mapę Łotwy zamiast Litwy. Puszczając w niepamięć kilka kolejnych incydentów, które nam się przytrafiły po drodze, późnym wieczorem dotarliśmy wreszcie na miejsce i… Tutaj pozwolę sobie powiedzieć tylko tyle, że poczułam się jak na koloniach, a właściwie na obozie harcerskim bowiem warunki lokalowe miały dosyć „specyficzny” charakter. Jednak to chyba właśnie owe specyficzne warunki sprawiły, że ludzie od razu przełamali pierwsze lody rozpoczynając rozmowy o pierwszych wrażeniach z Dni Suzuki.
Nemuno Ziedas, czyli prawdziwe znaczenie słowa „shimmy”
Następnego dnia rano ochoczo wyruszyliśmy na tor „Nemuno ziedas” w poszukiwaniu ciekawych tematów do naszej relacji. O samym przebiegu imprezy pisał dosyć obszernie w naszej ścigaczowej relacji Lovtza. Artykuł znajdziecie kilkając tutaj.
Ponieważ moje umiejętności, a także uprawnienia nie pozwalały na jazdy testowe, całą swoją uwagę skoncentrowałam na rozmowach z ludźmi na prowizorycznym paddocku, gdzie oprócz pasjonatów marki Suzuki nie zabrakło także przedstawicieli firm tj. POLandPOSITION, Grandys Duo Promotion, Shoei czy też samego importera tej marki, czyli Suzuki Motor Poland. W moich rozmowach skutecznie przeszkadzał mi Pan Raptowny, który za cholerę nie trzymał się harmonogramu i ku radości wszystkich zamiast kilku pokazów katował swoje „psy” przez cały dzień. Kiedy wszyscy uczestnicy imprezy poznali prawdziwe znaczenie słowa „shimmy” jakie zaserwowała im nawierzchnia Pierścienia Niemna (polski odpowiednik nazwy Nemuno Ziedas) przyszedł czas na wspólną kolację, a także rozdanie pamiątkowych dyplomów. Po wspólnym świętowaniu pierwszych doświadczeń na litewskim torze co poniektórzy (a w tym także i ja), postanowili wybrać się do Kowna w celu potrenowania swoich umiejętności, tym razem już na parkiecie. Ku naszemu zaskoczeniu w jednym z największych klubów w centrum miasta zamiast muzyki i ludzi tańczących na parkiecie, zastaliśmy rzeszę kibiców piłki nożnej oglądających mecz. Sącząc pierwszego drinka opracowywaliśmy już strategię zmiany lokalu, jednak krótka rozmowa z barmanem uświadomiła nam , że w innym klubie także nie grają muzyki do póki mecz się nie zakończy. Postanowiliśmy zatem poczekać na rozwój wydarzeń. W czasie oczekiwania na pierwsze nuty muzyki niektórzy poszli spać, innym udzielił się klimat „piłkarskiej imprezy” i kibicowali raz jednej, raz drugiej drużynie zastanawiając się kiedy dostaną w zęby. Tuż po rozegranym meczu, wszyscy jego kibice porozstawiali krzesełka, DJ zaczął grać muzykę a ludzie zaczęli tańczyć. Wszystko wróciło do normy, a wieczorny wypad do miasta okazał być się kropką nad i, jednego z najciekawszych weekendów w tym roku.
Poniżej prezentuje również główny klip z tej imprezy wyprodukowany przez Rona: