31.08.2010 10:46
Motocyklem w Beskidy, czyli potrzeba podróży
Na wariackich papierach
Pomysł o
przedłużonym weekendzie zrodził się właściwie z dnia na dzień. 26
sierpnia moja rodzona siostra postanowiła zmienić swój
stan cywilny i wraz z moim przyszłym, a teraz już i obecnym
szwagrem wziąć ślub cywilny w Bełchatowie. Cała impreza miała się
przenieść później do położonego w Rząsawie ośrodka
Wawrzkowizna, w którym jeszcze nie tak dawno urzędowałam w
trakcie imprezy BMW GS Challenge. Pierwszą myślą,
jaka zaświtała mi w głowie był dojazd na miejsce WRką. Po
spojrzeniu na mapę pojawiła się jednak kolejna „A czemu by
tak nie wyruszyć w Beskidy?”. No to się zaczęło!
Na dzień przed planowanym wyjazdem wpadłam z rozpędu do
księgarni, gdzie nabyłam mapę (za całe 5,99 zł) i mały informator
(za 14,90 zł) i w zasadzie byłam gotowa do drogi. Pozostało się
jedynie spakować i tutaj pojawił się pierwszy problem. WRka to
koza a nie zaś wół roboczy. Nie jest przystosowana do
przewożenia dużej ilości bagażu. Oczywiście i na to znalazło się
obejście w postaci montażu stelaży pod kufry, które można
albo kupić seryjne albo zrobić na zamówienie. Niestety
jednak, swój pierwszy tuning WRka miała przejść za jakieś
3 tygodnie, a ja nie chciałam czekać ze swoją podróżą.
Pozostało zatem spakować się w plecak i małą torbę, którą
zamierzałam umieścić pod pajęczynką. W noc przed wyjazdem
nad Warszawą rozszalała się burza. Gromkie opady deszczu biły o
parapet, a wiatr hulał po ulicach niczym wściekły byk na
corridzie. Leżąc do góry brzuchem i patrząc w sufit
myślami byłam jednak zupełnie gdzie indziej.
Odjazd!
Tuż po 15-tej
siedząc jeszcze w biurze zaczęłam przebierać nóżkami.
Momentami przyłapywałam się na tym, że na samą myśl o wyjeździe
śmieję się właściwie sama do siebie. Jadąc już w stronę
Bełchatowa uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Z każdym
kilometrem byłam bowiem bliżej mojego celu podróży. Kiedy
dojechałam do pierwszego przystanku mojej wyprawy apetyt na
dalszą jazdę był ogromny. Następny dzień jednak miałam spędzić z
daleka od motocykla.
Ślub siostry i Żmija w
sukience
Ten dzień był chyba jednym z
nielicznych, kiedy miałam okazję pójść do
fryzjera, wizażystki, manikiurzystki, aby już na sam koniec
przywdziać sukienkę i założyć szpilki. Spędzając co najmniej trzy
godziny na szykowaniu i strojeniu się, czułam się co najmniej
dziwnie. Na co dzień zebranie się do wyjścia zajmuje mi jakieś 15
minut. Czwartek był jednak dniem wyjątkowym, bo tak jak uprzednio
wspomniałam moja siostra wychodziła za mąż. Być może dziwnie to
zabrzmi aczkolwiek jej ślub z Łukaszem wydawał się dla mnie czymś
tak naturalnym, że w trakcie przysięgi małżeńskiej odniosłam
wrażenie, że jest to raczej „odnowienie
ślubów” aniżeli ich pierwsza w życiu uroczystość
zaślubin (być może zbyt często bywałam na pomidorówce u
nich w domu (hehe)). Jak na ślub przystało był śmiech i łzy, były
także wspólne pogawędki w rodzinnym gronie .
Wieczór spędziliśmy już tylko we trójkę siedząc
sobie w jednym z drewnianych domków na Wawrzkowiźnie. Tuż
po wypiciu szklaneczki whiskey padliśmy jednak na pyszczki
szybciej aniżeli można się było tego spodziewać. Ogrom emocji
zrobił chyba swoje.
Tuż przed zaśnięciem nastawiłam
budzik na 7-mą. Kiedy nazajutrz otworzyłam oczy zrywając się z
łóżka zobaczyłam za oknem ścianę deszczu. Przestawiłam
zegarek na 8-mą z nadzieją, że przestanie lać. Nie przestało. Tak
było do godziny 11-tej, kiedy w lekkiej mżawce postanowiłam
wyruszyć w drogę. Pijąc kawę ukradkiem spoglądałam na prognozę
pogody. Wszystko wskazywało na to, że będzie lać nieprzerwanie do
przyszłego tygodnia. Nie mogłam jednak zrezygnować z tej
podróży. Tak bardzo, bardzo chciałam jechać. Pojechałam.
Krakowskim targiem
Pogoda w drodze do
Krakowa była rozkapryszona niczym małe dziecko. Słońce nie wyszło
nawet na chwilę, a z ciemnych chmur siąpił dżdżysty deszcz. Nawet taka aura, nie
była w stanie popsuć pogody mojego ducha. Jechałyśmy więc z kozą
przed siebie, coraz to dalej i dalej, aż w końcu przywitały nas
miejskie korki w Krakowie. Skutecznie objeżdżając ustawione
ciągiem samochody dojechałyśmy do tymczasowego celu naszej
podróży, którym okazał się być salon motocyklowy
jednego z moich znajomych. Wreszcie usiadłam spokojnie i pijąc
kawę myślałam co tutaj właściwie począć dalej. Mój wyjazd
nie miał bowiem z góry ustalonych miejsc, które
koniecznie chciałam zobaczyć czy zwiedzić. Zawierał jedynie
punkty kontrolne na trasie, a Kraków był jednym z nich. W
międzyczasie również i koza znalazła upragnioną chwilę
wytchnienia. Stojąc spokojnie, w towarzystwie innych
sprzętów, oczekiwała na moją decyzję niczym na wyrok sądu.
Wydawało się, że chce powiedzieć „Dzisiaj już nie jeźdźmy.
Przecież na tą jedną noc
możemy zostać w Krakowie i odpocząć chwileczkę. Daj człowieku
żyć.”. Tak też się stało. Po krótkiej przerwie
udałyśmy się wraz z kozą na małą przekąskę, aby już za chwilę
zmierzać do przytulnego domku, gdzieś na obrzeżach Krakowa (o ile
dobrze pamiętam :))Przy tej okazji chciałabym podziękować Renacie
i Robertowi za przechowanie mnie i kozy w swoim domu.
Zazwyczaj, kiedy gdzieś podróżuję lubię poznawać
miejsca przez pryzmat ludzi, którzy w nich mieszkają, a
dzięki uprzejmości znajomych tak też się stało i tym razem.
Wieczorem ruszyliśmy krakowskim targiem na pogaduchy. Przy
szklance malibu z wódką i mlekiem (które od teraz
kojarzą mi się z Krakowem) oraz herbaty z rumem spoglądałam w
trakcie naszej rozmowy na przemykające dorożki i spacerujących
ludzi. Tym razem deszcz dodawał uroku tym przechadzkom.
Niektórzy ludzie szybko przemykali brukowanymi uliczkami
rynku, inni kroczyli dumnie z otwartymi parasolami, zaś co poniektórzy zdawali
się nie dostrzegać kapiących na nich kropel deszczu. Całkiem jak
w życiu… Czasami trzeba zmoknąć by jeszcze bardziej
docenić domowe ciepło i smak gorącej herbaty. Z głównego
rynku wraz ze znajomymi, którzy do nas dołączyli,
ruszyliśmy w mniej oficjalne zakamarki Krakowa, które
wypełnione były muzyką i wrzawą ludzi. Niekiedy w oddali słychać
było dźwięk tłuczonego szkła, co przypominało mi o tym, że robi
się coraz później. Czas leciał nieubłaganie i stanowczo za
szybko. Rano przecież trzeba było wstać…
Widok za oknem o poranku nie był niczym zaskakującym. W dalszym
ciągu padało. Zwlekłam się z łóżka i podążając w nieco
markotnym nastroju do łazienki pomyślałam sobie „Heh.. nic
nowego. Przecież miało padać.” Po szybkim śniadaniu,
poprawionym kubkiem kawy przyszedł czas odjazdu. Spojrzenie na
szczegółową mapę Beskid, ponowne załadowanie WRki (dzięki
Robercie za pas – przydał się!) , pożegnanie i mogłyśmy
ruszać w drogę.
Mokro, mokro i jeszcze raz
mokro!
Drogę z Krakowa w Beskidy
można określić w skrócie następującymi słowami:
„mokro, mokro i jeszcze raz mokro”. Za wyjątkiem
kurtki i wszystkiego co pod nią miałam, dosłownie cała byłam
mokra. Opuszki palców przypominały pomarszczoną
skórkę od pomarańczy, a w butach radośnie chlupała mi
woda. Pomimo, że całe 150 km przejechałam w strugach deszczu nie
żałuję ani milimetra wody, które wchłonęło moje ciało
podczas wędrówki po małych miejscowościach Beskidu. W
swoją podróż celowo nie wzięłam gps’u, aby nie
skupiać swojej uwagi na tym, co mówi do mnie Gabryśka.
Chciałam jak najwięcej zapamiętać z trasy. Cóż… tuż
po wjechaniu do Wieliczki punkty kontrolne na mojej mapie diabli
wzięli. Czasami jednak warto się zgubić. Tak było i w moim
przypadku. Zaczęłam jechać na intuicję, dzięki czemu zobaczyłam
więcej, aniżeli wstępnie planowałam. Uważam, że pamięć wzrokowa,
intuicja i logika to najlepsze przewodniki w podróży
(oczywiście przed swoim wyjazdem dokładnie zapoznałam się z mapą
Beskid, żeby nie było!). Dłuższa droga do miejsca
docelowego również w niczym mi nie przeszkadzała. W końcu
i tak byłam już cała mokra, zatem nie miałam nic do stracenia
oprócz kolejnych krętych dróg i malowniczo
położonych miejscowości. WRka mruczała ze szczęścia… Ja
również.
Żmija w Żmiącej
Po
wędrówce malutkimi miejscowościami Beskidu trzeba było
powoli zmierzać do miejsca noclegu, które wyszperałam
gdzieś w otchłani internetu. Kilka kilometrów za Laskową
moim oczom ukazał się znak „Żmiąca 2 km”. Skręciłam w
prawo i po krótkiej chwili byłam już na mostku, przez
który przepływała rwąca rzeczka. Wąski podjazd pod
górę i oto byłam już z kozą w Żmiącej. Zapowiadało się
ciekawie, a na mojej twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech.
W maleńkiej wsi przywitało nas wesele i poprzebierane dzieci z
wymalowanymi twarzami stojące przy ciągniku. Nie zdążyłyśmy się z
kozą na dobre rozpędzić, gdy naszym oczom ukazał się znak
„U Gazdy” i stromy podjazd prowadzący prosto pod
chatkę. Dom, a właściwie chata położona była na wzniesieniu skąd
rozpościerał się widok na pobliskie góry. Kiedy
zaparkowałam motocykl i obróciłam się za siebie moje oczy
nieomalże nie nadążały rejestrować otaczających mnie
widoków. To była najlepsza nagroda, na jaką mogłam liczyć
po tych kilku godzinach spędzonych w deszczu. Na moment
znieruchomiałam. Wkrótce zauważyłam, że obok mnie stoją
ludzie, którzy z lekkim zdziwieniem spoglądają na nas.
Postanowiłam załatwić formalności. „Przepraszam, gdzie
tutaj jest bufet” zapytałam z lekkim roztargnieniem. „Tam” wskazał na
drewnianą altankę jeden ze wczasowiczów. W owym
„tam” miałam odebrać klucze od swojego pokoju. Kiedy
weszłam do czyściutkiego pomieszczenia i zrzuciłam wszystkie
bagaże miałam ochotę rzucić się na stojące tuż obok mnie
łóżko i pójść na drzemkę, jednak coś wciąż mnie
nosiło. Rozkręciłam stojący w łazience grzejnik na maxa i
powiesiłam ciuchy, aby przyspieszyć proces suszenia. Ja zaś
udałam się na kawę. Przy takich widokach siedzieć w pokoju
wydawało się zbrodnią w biały dzień. Padać nie przestawało,
jednak przez ten cały czas zdążyłam już do tego deszczu
przywyknąć. Kiedy przesympatyczna Pani z bufetu wydawała mi
gorący napój, którym zamierzałam ogrzać zmarznięte
ręce udało mi się powiedzieć jedynie „Ale Wy tutaj macie
pięknie”. Po krótkiej rozmowie usiadłam na jednej z
ławeczek i zaczęłam wysyłać znajomym MMS-y z widokami,
którymi mogłam się wreszcie nacieszyć. Samotna
podróż w Beskidy wywołała nie małą falę protestów
ze strony mojej Mamy, zatem ją, jako pierwszą postanowiłam
obdarować fotografiami ze Żmiącej. Mogła odetchnąć,
przynajmniej w połowie. Dnia następnego czekał mnie bowiem długi
powrót do Warszawy. Ja jednak wcale nie miałam ochoty
wracać. Postanowiłam zatem nie myśleć o powrocie do domu.
Kiedy tuż przed
zmierzchem zza chmur wyjrzało na moment słońce postanowiłam
wyruszyć w drogę. Do kolacji, którą miała mi zaserwować
Pani „Janeczka” pozostały niecałe dwie godziny.
Obrałam więc kierunek na Jezioro Różnowskie. Jadąc małymi
wiejskimi dróżkami, otoczonymi zewsząd sadami i polami z
chmielem zaczęłam czuć, że wreszcie ładuję swoje baterie do
pełna. Z daleka widać było góry, zza których
leniwie wyglądało słońce. Droga nad jezioro była stroma i kręta,
a widok z góry piorunujący. Oto naszym oczom w pełnej
krasie ukazało się Jezioro Różnowskie. Postanowiłyśmy z
kozą szybko znaleźć miejsce, aby przystanąć chociaż na chwilę.
Jazda i jednoczesne podziwianie widoków na trasie pełnej
zakrętów nie wróżyły niczego dobrego. Musiałam
ochłonąć. Siedząc nad jeziorem powtarzałam sobie gdzieś w głębi
duszy „Właśnie tego mi było trzeba, tego mi tak cholernie
brakowało. Jestem szczęśliwa”. Pozwoliłam sobie pozostać w
tym moim zamyśleniu dłuższą chwilkę, a kiedy dochodziła
siódma udałyśmy się w drogę powrotną do naszego nowego
„domu”. Zachodzące za górami słońce
świeciło nam prosto w twarz. Stojące tuż przy drodze słoneczniki
prężyły się, w jednych z ostatnich już w tym roku promieniach
słońca. Powietrze po tak dużych opadach deszczu było świeże,
rześkie, ale i za razem mroźne jednocześnie. Dookoła czuć było
nadchodzącą już wielkimi krokami jesień.
Po najedzeniu
się do syta poczłapałam w kierunku łazienki. Po tak intensywnym
dniu gorący prysznic był nieomalże jak masaż dla mojego ciała.
Prosto spod niego wskoczyłam pod kołdrę i zakopując się pod nią
przytuliłam twarz do poduszki. Było mi błogo. Przywołując obrazy
z mojej wyprawy leżałam tak sobie przez dłuższą chwilę aż
wreszcie zmorzył mnie sen. Obudziłam się tuż przed 23-cią.
Zazwyczaj kładę się późno w nocy, jednak mając na
względzie długą podróż powrotną do domu starałam się
zasnąć chociażby na siłę. Po godzinie wreszcie się udało.
Z lekkim żalem
Kiedy wstałam tuż za
moim oknem biegały konie. Otworzyłam je na oścież i przez chwilę
przypatrywałam się dostojnie wyglądającej gromadce. Wciąż nie
miałam ochoty wyjeżdżać. Po pysznym śniadaniu i spakowaniu
klamotów przyszedł czas na ostatnią kawę na ganku. Stojąc
z kubkiem w ręku spoglądałam na pokryte mgłą chmury i
mówiłam cichutko „My tutaj jeszcze wrócimy,
jeszcze wrócimy”. Wiatr tego dnia był bardzo silny.
Obawiałam się go chyba nawet bardziej ani żeli samego deszczu. Z
lekką obawą spojrzałam na niebo raz jeszcze i w ten oto
sposób pożegnałyśmy się z lekkim żalem ze Żmiącą.
Wyruszyłyśmy w stronę Tarnowa.
Przez całą drogę po
Beskidach jedynym, co czasami udawało mi się z siebie wykrztusić
było „O ja ***”. Nie to, żebym nigdy wcześniej nie
widziała gór i jezior. Gdzieś tam na dnie szafy posiadam
nawet książeczkę GOT ostemplowaną znakami z różnych
schronisk na górskich szlakach turystycznych. Pierwszy raz
jednak, miałam okazję wyruszyć w taką podróż na motocyklu.
Kręte drogi i wręcz nieziemskie widoki zza kierownicy motocykla
dawały zupełnie inne odczucia aniżeli piesze wycieczki.
Czasami śpiewałam coś w kasku na cały głos tak, jakby to moja
dusza śpiewała. Dzięki Bogu, że nikt tego nie słyszał, bo jak to
kiedyś babcia mojej przyjaciółki powiedziała
„Dziewczyny, wy lepiej nie śpiewajcie bo psy o budy się
pozabijają”. I wiecie co.. miała świętą rację! W drodze
powrotnej widoki coraz częściej kusiły mnie, aby przystanąć
chociażby na chwilę. Przepięknie położonemu zamkowi w Wytrzyszce
nieomalże się to udało. Otoczony zewsząd rozległym jeziorem
Czchowskim żądał wręcz chwili uwagi. W myślach tłumaczyłam sobie
co chwilę „Jeszcze tutaj wrócisz, jeszcze tutaj
wrócisz Żmija. Nie teraz”. Rozsądek (jeszcze
go mam wbrew pozorom) podpowiadał mi bowiem, że w trakcie drogi
powrotnej będę potrzebowała zatrzymać się jeszcze kilka razy. Po
pierwsze WRka ma bardzo mały zbiornik paliwa, a po drugie miałam
świadomość tego, że po jakimś czasie moje plecy będą miały dość i
miały. Tuż przed Radomiem mój kręgosłup zdawał się wołać
„litości”. Po dłuższym postoju i rozprostowaniu kości
postanowiłam ruszyć dalej. Kiedy wjechałyśmy z kozą do Warszawy z
jednej strony czułyśmy satysfakcję z odbytej przygody, z drugiej
zaś lekkie przygnębienie, że dobiegła ona końca.
Jedyne, co tak naprawdę w moich planach pokrzyżowała mi pogoda
to zdjęcia. Wystawienie aparatu na tak mocne opady deszczu
wydawało się mało rozsądnym zatem z góry uprzejmie Was
przepraszam za brak odpowiedniej dokumentacji fotograficznej.
Sama również mam lekki niedosyt, że nie udało mi się
uwiecznić na zdjęciach tylu pięknych miejsc, w które udało
nam się z kozą dojechać. Te zaś widoki, które udało mi się
sfotografować możecie zobaczyć w galerii zdjęć
kilkając tutaj. Heh...w głębi duszy coś mi jednak podpowiada,
że ja tam jeszcze wrócę!
Podziękowania:
- Obsłudze z
restauracji w Nowym Wiśniczu, która pomimo szykowania
weseliska i zamknięcia restauracji przyjęła zmokłą kurę na
obiad
- Pani „Janeczce” ze Żmiącej za pyszną
kolację i śniadanie oraz ciepły uśmiech
- Pani
„Bufetowej” za wspólne rozmowy i cenne
wskazówki odnośnie miejsc, które warto odwiedzić w
okolicy
- Panu ze stacji BP przed Tarnowem za pogawędkę na
temat motocykli
- Chłopakom ze Steel Roses MC Poland (mam
nadzieję, że dobrze zapamiętałam) za wspólny przystanek w
deszczu na stacji przed Kielcami
- Panu ze stacji BP za
schronienie dla WRki (cholera, że też BP musi mieć tak miłą
obsługę, zawsze tankowałam na Orlenie hehe)
Komentarze : 26
Zapraszam do Bielsko na super szosy :)
Piękny opis ciekawej wyprawy. Czytając to przez chwilę miałem wrażenie, że jesteś moja zaginioną siostrą bliźniaczką. ;) Jazda w deszczu, pozwala docenić ciepło suchego pokoju wieczorem. A poznawanie świata przez pryzmat lokalnych ludzi jest niezastąpione i takie miłe. W podróży to jest właśnie inne. Na co dzień się komunikujemy - po prostu, a w podróży rzeczywistość jest jednak trochę inaczej postrzegana. Widzimy więcej w innych, ale też lepiej poznajemy siebie. Uwielbiam to.
Świetna trasa! Ale pomyśl jaka by była nieziemsko porąbana, jakbyś jechała żółtą maszkarą :)
Dziękuję Fausto za link do Twojego bloga. Od razu mój wzrok przykuło zdanie "jak ma się motocykl to trzeba nim jeździć a nie wydziwiać.." Jestem sto razy na tak! :) Ps. Nie myślałeś może o publikacji swojego opisu wyprawy na Ścigacz.pl? Myślę, że byłby to ciekawy materiał i wiele osób z chęcią by go przeczytało :)
derbixxx WRka ze swoją smukłą sylwetką, do tego jeszcze w białym malowaniu bez dwóch zdań wygląda jak koza :)
Nie lubię takich motocykli ale fajnie piszesz, gratuluję. Czyta się z przyjemnością. Nie przestawaj.
Zapraszam też do siebie: www.harleyman-harleyman.blogspot.com
Gorąco pozdrawiam,
Spodobało mi się przede wszystkim to, że WRkę nazwałaś "kozą", ponieważ gdy moja babcia 2 lata temu pierwszy raz zobaczyła moją Yamahę XT 125R powiedziała "O Boże, co to za koza!!??". Swoją drogą w czerwcu moją Yamaszką pokonałem drogę Warszawa-Nowy Sącz :) Będę pamiętał tą podróż dłuuużej, pupcia już na szczęście zapomniała ;)
żmijko droga to napisz do mnie, żebym mógł sobie zapisać nr;)
ja w tym roku raczej nie będę nigdzie jeździł, ale jakby co to zapraszam!
GG zapisane :) Tak sobie myślę, że jeżeli złota jesień postanowi zaszczycić nas swoją obecnością, w Beskidy powinnam powrócić jeszcze w tym sezonie.
żmijko zapisz sobie w takim razie moje gg 4504907
jak będziesz następnym razem kierowała się w stronę tarnowa to daj znać, znajdzie się tu posiłek i nocleg i kompan do podróży;)
Wpis pojawił się zgodnie z obietnicą :) Przed następną wyprawą dam znać w jakie rejony zamierzam zawitać. Otrzymałam już stosowną reprymendę od kilku znajomych, że nie dałam im wcześniej znać. Następnym razem się poprawię. Wiesz Kampiszon... czasami góry spowite ciemnymi chmurami, z których kapie deszcz również mają swój urok. Pomimo to, mam nadzieję, że następnym razem pogoda będzie dla nas bardziej łaskawa :)
No nareszcie! Nie wyobrażasz sobie ile czekałem na Twój wpis odnośnie wyprawy w Bieszczady. Tamtejsze miejsca mają swój niepowtarzalny urok i podpowiem Ci, że ten krajobraz w deszczu i słońcu to zupełnie dwie różne bajki. Jak masz zamiar wracać w te rejony to poluj na piekną pogodę! Poza tym to szczere gratulacje za wprowadzenie tej wyprawy w życie! Samotne wyprawy mają coś w sobie, bo jest tylko kierowca i motocykl. Żadnych kompromisów. Szkoda że tak niewiele zdjęć zostaje Ci na pamiątkę. Przy kolejnej wyprawie zapraszam na Warmię! Oprowadzimy Cię z Hornetem ;) Lewa, Żmija!
Super mi się czytało Twój wpis! :) Zdjęcia przepiękne, trasa również! W Beskidach jest pięknie i jest mnóstwo miejsc, które warto zobaczyć. Mam nadzieje, że często będziesz wracać i zwiedzać co raz to nowe miejsca! Pozdrawiam serdecznie! :) M.
Mając na uwadze moją podróż ślub opijaliśmy przed ślubem :D Myślałam, że następnego dnia moja siostra mnie ukatrupi za ten jakże wspaniały pomysł.
Gratulacje, masz ja.. to znaczy odważna jesteś, ale żeby po ślubie siostry być wstanie prowadzić motocykl? Cóż to za obyczaje?;)
Optymalna prędkość do podróży WRką to jakieś 100 km/h (nie mówię oczywiście o jeździe po malutkich miejscowościach bo tam utrzymywałam znacznie mniejszą prędkość). Przy dłuższej trasie i wyższych prędkościach jazda zaczyna być męcząca.
Koła sm b sie przydały do wrki , btw. jaka prędkość przelotowa da sie utrzymać ?
i nim będę właśnie ja :)
Dzięki Michale :) Powoli już zaczynam zastanawiać się nad swoim przyszłorocznym kompanem do już nieco dalszych podróży... :))))))
Brawo! Tak trzymać, masz moje wsparcie w materii technicznej i nie tylko.
Pierwsza trasa była podzielona na trzy przystanki: Bełchatów, Kraków, Żmiąca. Oczywiście pomiędzy Krakowem a Żmiącą dołożyłam sobie kilka dodatkowych kilometrów spacerując z kozą po Beskidach. Pomimo to przy trasie m/w do 200 km jechało mi się całkiem spoko. Dopiero w drodze powrotnej, po jakichś 250 km zaczynałam odczuwać zmęczenie. Przede wszystkim pleców. Sprawy nie ułatwiał również fakt, że jechałam z plecakiem, który dodatkowo obciążał kręgosłup. Jeżeli chodzi o jazdę na desce to chyba już po prostu przywykłam :) Ps. Kreator bardzo dziękuję za opinię. Czasami wydaje mi się jednak, że nie do końca potrafię odzwierciedlić określone emocje w moich wpisach. Być może właśnie dlatego, że czasami są one na tyle duże, że momentami brakuje mi słów, aby je nazwać.
Kolejny świetny opis z lekką nutką romantyzmu :) Przyznam, że lubię czytać Twoje opisy, takie ludzkie itd... Może dlatego, że wyczuwam podobieństwo charakterów w Twoich opisach. Do zobaczenia na ulicach i pozdr z Dolnego śląska ! :)
Młody ma racje Żmija jesteś piękna ;)
A powiedz jak wygoda na motocyklu typowo terenowym , po pierwszych 300 km nie czułaś ze siedzisz na desce ?
Młody motocyklisto zmieniłbyś zdanie przy pierwszym spotkaniu :) Maćku jechałam przez Tarnów. Może następnym razem złapiemy się gdzieś po drodze :) Pasti w trakcie naszej wyprawy zrobiłyśmy z WRką ponad 1000 km. Tak mi się jednak wydaje, że to nie długość trasy ma tutaj pierwszorzędne znaczenie, a to, co pozostało po tej wyprawie w sercu.
Gratuluję wyprawy ;) . Ja niestety nie jeżdżę tak daleko, a górskie winkle kuszą, oj kuszą ;D . Pochwal się jeszcze ile km zrobiłaś ;) .
pzdr Pasti
jechałaś przez tarnów?
jakbym wiedział to wypatrywałbym kozy i jej uroczej riderki!
w tarnowie dalej pada, chyba przywiozłaś z warszawy złą pogodę do małopolski i zostawiłaś ją na dłużej;P
zakochałem się. Cudowna kobieta : )
Archiwum
- kwiecień 2014
- wrzesień 2012
- sierpień 2012
- czerwiec 2012
- kwiecień 2012
- luty 2012
- grudzień 2011
- wrzesień 2011
- lipiec 2011
- kwiecień 2011
- marzec 2011
- luty 2011
- styczeń 2011
- grudzień 2010
- listopad 2010
- październik 2010
- wrzesień 2010
- sierpień 2010
- lipiec 2010
- czerwiec 2010
- maj 2010
- kwiecień 2010
- grudzień 2009
- listopad 2009
- październik 2009
- wrzesień 2009
- sierpień 2009
- lipiec 2009
- czerwiec 2009
- styczeń 2009
- grudzień 2008
- listopad 2008
- październik 2008
- wrzesień 2008
- sierpień 2008
- lipiec 2008
- czerwiec 2008
- maj 2008
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (76)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)