03.12.2011 18:23
Przystanek Austria
Austria i Niemcy nigdy nie figurowały na liście top10 krajów, które chciałabym odwiedzić. Być może moje życiowe roztrzepanie trzyma mnie z daleka od miejsc, które kojarzą mi się z poukładaniem. Krajów, w których mogłoby się wydawać, że wszystko ma swoje miejsce i swój czas. Cel tym razem uświęcał środki bo na miejscu czekały dwie kultowe imprezy o zupełnie odmiennym charakterze. Tym oto sposobem udałam się w swoją pierwszą, nieco dalszą podróż z GSem. Bo skoro już jechać, to przynajmniej czerpać z tego przyjemność… Jak w gruncie rzeczy było?
Rodeo na wzgórzu
Tryb turystyczny został włączony w mojej głowie tuż po wyjeździe z Warszawy. Wkrótce nie było nic
oprócz mnie, motocykla i drogi, która w Austrii
zamieniła się w gładki asfalt usiany dookoła cudnymi widokami.
Sama podróż do Eisenerz położonego w górach minęła
nieomalże w mgnieniu oka. Schody zaczęły się właściwie po jakichś
ośmiuset pięćdziesięciu kilometrach, kiedy do celu zostało
ostatnie pięćdziesiąt. Dopiero wtedy zaczęłam odczuwać zmęczenie,
a padający zamiennie z nieba grad z deszczem oraz asfalt
(który po przejściu burzy zamienił się de facto w trawnik)
sprawił, że na wzgórze doczłapałam się ostatkiem sił.
Byłam przemarznięta, zmęczona i zła głównie dlatego, że
mój brzuch zdążył się już przykleić do pleców.
Widok pogrążonego w deszczu obozowiska, żwir, piach i dopadające
mnie zewsząd zimno jedynie utwierdziły mnie w przekonaniu, że to będzie
hardcorowy weekend. Radość z obecności na Erzberg Rodeo przyćmiło
jednak chwilowo moje zmęczenie. Jedynym celem na tamtą chwilę
było znalezienie naszego domku, wzięcie gorącego prysznica i
przyklejenie się do kominka.
GS nie odmówił mi
posłuszeństwa nawet na chwilę i dowiózł mnie pod samą
chatę. Jedynym słowem spisał się dzielnie w trakcie tej
podróży i należała mu się chwila wytchnienia. Ściąganie
bagażu z GSa w strugach deszczu przypominało wykonywanie zadania
na czas, w którym nagrodą był tym upragniony prysznic.
Chwilę później zawinięta w turban szykowałam już kolację.
Powoli całe to zmęczenie zaczęło ze mnie schodzić i ze zdwojoną siłą
powróciła Żmija na wysokich obrotach. Dopiero wtedy tak
naprawdę dotarło do mnie, że jestem w Eisenerz. Świadomość tego,
że już następnego dnia będę mogła na żywo zobaczyć jedne z
najbardziej hardcorowych zawodów extreme enudro w Europie
zdawała się być dodatkowym zastrzykiem adrenaliny. Reset umysłu
nastąpił bardzo szybko. Pomogła w tym też szklaneczka whiskey.
Znowu miałam naładowaną baterię do pełna i byłam gotowa nawet o
północy powrócić do głównej siedziby Erzberg
Rodeo…
Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą
Przez cały weekend padać przestawało jedynie chwilami, a temperatura oscylowała w granicach 10
stopni Celsjusza. W wyniku opadów na miejscu utworzyły się
małe strumyki wody, a ziemia zamieniała się w grząskie kałuże
pełne błota. Nie zazdrościłam zawodnikom, którzy w takich
warunkach zmagali się nie tylko z górą Eisenerz, ale także
z wytrzymałością swojego organizmu i własną psychiką. Długie
koleiny wyryte w błocie, śliskie i strome podjazdy zebrały
całkiem pokaźne żniwo. To wszystko jednak zebrane w jedną całość
robiło piorunujące wrażenie. Wyobraźcie sobie, że stoicie na
wielkiej górze, z której rozpościera się widok na
dolinę, w której kilkuset śmiałków zagrzewa się do
walki. Po chwili następuje cisza, w której adrenalina
wzrasta do potęgi entej…. Cisza przed burzą, bo po
kolejnej chwili sędzia ponownie daje sygnał do włączenia
silników. Pierwsi zawodnicy
startują, za nimi ruszają kolejni i wkrótce stajecie się
świadkami ostrej walki. W dole znajduje się kilkudziesięciu
zawodników zmagających się z trudną trasą. Najgorsze
jednak jest jeszcze przed nimi, z czego sami doskonale zdają
sobie sprawę. Każdy z nich wie czym jest Erzberg Rodeo i każdy z
nich walczy jak lew, do końca. Jak ktoś nie może podjechać pod
strome wzgórze to zrzuca sprzęt na dół i
próbuje raz jeszcze. Kamienie, błoto i piach sypią się
spod opon. Niektórzy zrzucają nawet gogle bo już nic nie
widzą. Hare Scramble po prostu ukazuje wolę walki w jej
najczystszej postaci. Do tego ostatniego starcia, czyli wielkiego
finału z tysiąca ośmiuset zgłoszonych klasyfikuje się pięciuset,
a do mety o wyznaczonym trasie dotarło w tym roku mniej niż dziesięciu (!!!). Nie wiem
czy przeżycia z ErzbergRode da się w ogóle opisać słowami,
w szczególności jeżeli wśród zawodników nie
brakuje polskich nazwisk, które plasują się wysoko.
Codziennie mocno trzyma się za nich kciuki wypatrując ich nazwisk
na listach kwalifikacyjnych z lekką adrenaliną. Nie wiem czy
istnieje jakiś sposób aby opisać tą radość, którą
funduje nam Tadek Błażusiak wygrywając całe zawody. Myślę, że
najłatwiej będzie jeżeli odeślę Was teraz do obejrzenia kilku
filmików jakie powstały w trakcie tego wyjazdu,
które możecie znaleźć tutaj. Dla mnie
osobiście to był kosmos. Myślę, że dla widzów i tych 1800
zawodników, którzy tam przyjechali również.
Trzy dni w Eisenerz dostarczyły mi mnóstwo wrażeń i
adrenaliny. Sprawiły także, że w niedzielny wieczór
zasnęłam jak suseł.
Pomarańczowy
GS!
Kiedy wstałam w poniedziałkowy
poranek dookoła było cholernie cicho, mogłabym
powiedzieć, że wręcz nieznośnie. Z dwoma Marcinami z naszej
redakcji, którzy towarzyszyli mi na miejscu pożegnałam się
już w niedzielę wieczorem. Reszta ekipy opuściła Eisenerz tuż po
zawodach. Pijąc poranną kawę mój wzrok przykuł wydarty
kawałek gazety z odręcznie napisaną notatką, który leżał
na stole. „Żmijka, ciesz się swoim nowym KTMem!
... Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś na ErzbergRode. Miro
& KTM” Na mojej twarzy pojawił się sentymentalny
uśmiech. To cholernie miłe, kiedy spotykasz na swojej drodze
innych pasjonatów. Zazwyczaj są to ludzie, z
którymi nawet po roku czy dwóch spotykając się
ponownie wciąż ma się milion tematów do rozmów. O
co jednak mogło chodzić Mirowi z tym KTM’em? Założyłam na
siebie bluzę i wyszłam w piżamie na werandę domku. Już z daleka
GS świecił kolorem pomarańczowym. Śmiałam się sama do siebie.
Osioł wyglądał jak choinka na Boże Narodzenie. Z resztą możecie
zobaczyć go w tych KTMowych barwach na załączonym obrazku. Część
z nich postanowiłam zostawić na dalszą drogę. Czas bowiem naglił
i trzeba było wyruszać do Monachium….
Komentarze : 5
GS już przywykł do łatki osła :) Idzi... po prostu się udało. Sprzyjała kondycja, pogoda, droga. Gdyby nie to, zapewne zrobiłabym sobie nieco dłuższy postój :) Sha dzięki wielkie, mam nadzieję, że w najbliższym czasie powstanie część druga z tej podróży, a także inne opowieści z minionego sezonu :)
Nie wiem jak GS, ale ja bym się obraził za nazywanie mnie osłem ;P. Pozazdrościć wycieczki, fajna sprawa
Pokonanie ponad 1000km za jednym zamachem jest mega wyczynem, ja do tej pory chodzę i przeżywam że znam taką kobietę która tego dokonała i jeszcze po takiej długiej trasie, po lecącym gracie wielkości kurzych jaj miała siły jeszcze na więcej!
szacun :)
Archiwum
- kwiecień 2014
- wrzesień 2012
- sierpień 2012
- czerwiec 2012
- kwiecień 2012
- luty 2012
- grudzień 2011
- wrzesień 2011
- lipiec 2011
- kwiecień 2011
- marzec 2011
- luty 2011
- styczeń 2011
- grudzień 2010
- listopad 2010
- październik 2010
- wrzesień 2010
- sierpień 2010
- lipiec 2010
- czerwiec 2010
- maj 2010
- kwiecień 2010
- grudzień 2009
- listopad 2009
- październik 2009
- wrzesień 2009
- sierpień 2009
- lipiec 2009
- czerwiec 2009
- styczeń 2009
- grudzień 2008
- listopad 2008
- październik 2008
- wrzesień 2008
- sierpień 2008
- lipiec 2008
- czerwiec 2008
- maj 2008
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (76)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)